Gdynia. Skwer Kościuszki. Sobota. 1 października 2011. Godzina 0700.
Budzę się niewyspany po hałaśliwej nocy w kamperze zaparkowanym pod Akwarium. Odchylam zasłonkę z nadzieją wizualnego potwierdzenia prognozy. Spodziewamy się słonecznego dnia, temperatur iście letnich i wiatru do 12-13 węzłów z NW. Zamiast tego widzę szarość, mgłę, całkowite zachmurzenie i flagi w zwisie swobodnym. Na resztkach nadziei zaczynamy dzień jubileuszowych regat Błękitnej Wstęgi Zatoki Gdańskiej BWZG organizowanych przez Jacht Klub Stal Gdynia. To kultowe regaty z 60 letnią brodą rozgrywane w systemie „australijskim” czyli startuje wszystko co jest napędzane wiatrem. Nie ma klas, limitów, zawodowców, amatorów. Poza prawem drogi nie obowiązują żadne inne prawa. Po prostu kto pierwszy ten lepszy. Nagroda jest tylko jedna: wpis nazwiska zwycięzcy na Błękitną Wstęgę, na której jest już wyhaftowane złotą nitką 59 nazwisk. Wśród nich żeglarze-legendy, takie jak np. Zyga Perlicki, Roman Paszke.
Czy kajciarze mają szansę umieścić swojego reprezentanta na tej honorowej wstędze? Jak się okazało zabrakło bardzo, bardzo niewiele.
Cała ta historia ma swój początek w październiku 2010, kiedy to Janusz Korchow wpadł na pomysł udziału w 59 regatach BWZG i jako jedyny kajciarz zarejestrował się do zawodów. Oprócz niego było jeszcze siedmiu windsurferów. Niestety słabiutki wiatr na brzegu nie pozwolił Januszowi na aktywne uczestnictwo. Jego relacja tutaj: http://pskite.pl/index.php/zawody/relacje/37-regatyoblekitnawstegezatokigdanskiej2010.html
W tym roku zdecydowaliśmy się na udział większą grupą. Zarejestrowało się dziewięciu rejsiarzy: Maks Żakowski, Radek Szamszur, Dominik Glogier, Adam Szymański, Piotr Wojewski, Tomek Janiak, Andrzej Ożóg, Andrzej Fal i ja.
Organizacja naszego debiutu trwała praktycznie miesiąc. W tym czasie przygotowaliśmy sobie przede wszystkim asekurację, gdyż organizator nie przewidywał łodzi działających jako pomoc na wodzie, a wypływanie daleko w Zatokę (poza zasięg telefonów GSM) w zmiennych warunkach wiatrowych mogłoby skutkować poszukiwaniami na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Nam zależało na bezpieczeństwie, jak również na tym, aby nasz udział pokazał żeglarzom, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Z relacji Janusza i naszych dotychczasowych doświadczeń wynikało, że żeglarze patrzą na nas niechętnym okiem, nie rozumieją naszych manewrów na wodzie i zasady pracy latawcem.
Organizatorzy byli pełni obaw przede wszystkim o niszczycielskie siły naszych linek, które mogą zerwać kosztowny nawigacyjny sprzęt montowany na topach jachtów. Nie wyobrażali sobie kajciarzy na starcie wśród prawie 100 jachtów szukających najlepszego miejsca pod statkiem sędziowskim. Skrupulatnie sprawdzali nasze ubezpieczenia OC szukając szczegółów wysokości maksymalnego odszkodowania oraz czy pokrywa ono szkody żeglarskie.
Specjalnie dla nas przeprowadzili o 0900 skippers’ meeting, gdzie omówiliśmy szczegóły związane z naszym występem. Spodziewaliśmy się lepszej prezentacji trasy, bo to co dostaliśmy w instrukcji żeglugi było jasne jedynie dla stałych bywalców w porcie Gdynia i Gdańsk. My do nich z pewnością nie należeliśmy. Po długiej dyskusji o innej niż nasza procedurze startowej oraz o trasie zaprezentowanej na trzech obrazkach w różnych skalach(!!!) ruszyliśmy podmuchać latawki. Mieliśmy krętlik w głowie – nie wiedzieliśmy gdzie jest boja N7 a gdzie G2. Natomiast nie mieliśmy najmniejszego problemu z wyborem sprzętu na ten dzień – tylko największe rozmiary, najszersze deski i najdłuższe finy. Na Skwerze hulał wiatr offshorowy WNW 2-8kts. Marne szanse...
Przed skippersem zrobiliśmy rozruch polegający na wodowaniu dwóch pontonów. Oczywiście dzień wcześniej było trzeba przygotować je do całodniowej gotowości. Pompowanie, tankowanie, sprawdzanie silnika, wyposażenia itp. zajęło sporo czasu.
Załoga pierwszego riba składała się z Janusza Korchowa i jego syna Michała, a do drugiego wskoczyła ekipa od Piotra Wojewskiego czyli Sofija i Adi.
W międzyczasie ustawiliśmy sobie komunikację wewnętrzną oraz z organizatorami. Sprawdziliśmy czy mamy telefony w aquapakach, flary, kamizelki, picie, koszulki z numerami. Ostatecznie tylko czterech z nas odważyło się na desperacki udział w regatach – Tomek, Piotr, Maks i ja.
Nieubłagalnie zbliżała się godzina strzału armatniego a warunki wiatrowe nie poprawiały się. Nadal mizeria. O starcie z plaży w Gdyni nie było mowy – tam wiało minus 5 węzłów. Zdecydowaliśmy się więc na skok z falochronu przy gdyńskim akwarium, biorąc pod uwagę, że mogą pospadać nam do wody latawce. Był to może nie najbezpieczniejszy pomysł ale wiedząc, że mamy dwa riby i minuty do procedury startowej nie było czasu na inne rozwiązania. Pierwszy skoczył Piotr, potem Tomek, następnie ja. Pierwszym dwóm przepadły latawce ( Piotrek musiał wyjść z powrotem na brzeg, bo przekręcił mu się latawiec), a mi udało się uciec bez wodowania latawki. Najśmieszniejsze było to, że przez całe zamieszanie Andrzej wyrzucił mi deskę Maksa z pozoru identyczną a w rzeczywistości różniącą się ustawieniami. Nie zastanawiałem się sekundy i uciekłem spod główek wejścia do portu krzycząc, aby dowieziono mi później moją deskę. Nie oglądałem się za siebie i walcząc o utrzymanie w górze latawca przesuwałem się do linii startu oddalonej jakieś 2 km w głąb zatoki.
Po paru minutach zauważyłem za sobą niebieski latawiec Niebrzydkiego wypływający z Gdyni. Uff – nie będę sam. Parę minut później, pojawił się „tygrysek” RRD, tylko nie wiedziałem kto nim kierował: Piotr, a może zdecydował się Dominik czy Andrzej? O 1100 byliśmy z Tomkiem w pobliżu linii startu, którą było ciężko zlokalizować. Jak się okazało linia ta miała około 1,5 km długości i była wyznaczona przez stożkowe boje wysokości jednego metra. Jak dla nas niespotykane proporcje. Z powodu słabego wiatru i maruderów pełznących na właściwą stronę startu procedura startowa opóźniała się. W sumie aż 36 minut. Dzięki temu dopłynął tygrysek kierowany jak się okazało przez Piotra, który w międzyczasie wylazł na Skwer, odwinął przekręcone linki i dokonał drugiego skoku przez falochron. Czwartym latawcem przesuwał się z Gdyni Maks, który zaliczył spławikowanie pod falochronem. Nie widziałem tego na żywo ale wyobrażam sobie jaką sensacją był Piotr i Maks skaczący z falochronu w momencie, kiedy właśnie zaczęła się uroczysta inauguracja roku akademickiego Akademii Morskiej. Byli na niej obecni wszyscy wykładowcy, studenci AM, rektor, dziekani, kompania honorowa Marynarki Wojennej, rodzice, władze miasta a nawet Jerzy Buzek i borowcy. Akurat Maks brał rozbieg do skoku przez falochron, gdy zaczął się hymn państwowy.
A na linii startu nadal czekaliśmy na procedurę. Strasznie frustrujące, gdyż wiatr w tamtej strefie nie rozpieszczał i spadał momentami poniżej 5 węzłów. Utrzymanie deski w ślizgu, latawca w powietrzu a do tego kontaktu wzrokowego ze statkiem sygnałowym i slalomowanie pomiędzy jednostkami o przeróżnych gabarytach, prędkościach i kursach było dla nas zupełnie nowym doświadczeniem. Początkowo wszyscy traktowali nas z rezerwą, lecz gdy zobaczyli, że nie demolujemy linkami ich drogiego sprzętu zaczęli nas akceptować.
Dla mnie bezcennym przeżyciem było przybijanie piątki z załogantami siedzącymi na burtach jachtów zbudowanych z kosmicznych materiałów i kosztujących tyle co satelita. Mijając te obiekty z innej planety pytałem każdego ile zostało do startu, bo ruszenia procedury nie zauważyłem na odległym statku komisji regatowej. Zauważyłem natomiast nerwowe ruchy wszystkich dookoła. Jednak chyba nikt nie wiedział dokładnie kiedy zaczyna się gonitwa, bo słyszałem po kolei 1,5 minuty, 4 minuty, 30 sekund itd. Zrobił się kocioł i aby nie zostać w nim ugotowanym uciekliśmy w stronę lądu, by ruszyć z lewego halsu.
Wystartowaliśmy we trójkę mniej więcej w połowie linii startu co niestety nie dało nam możliwości przejścia przed całą flotą 80 jachtów płynących z prawego. Gdybyśmy poszli spod samej boi na pewno udałoby się przepłynąć przed ich dziobami. Pierwszy nasz poważny błąd.
Drugi nastąpił chwilę później, bo nie mogliśmy zlokalizować małej boi rozprowadzającej ustawionej minuty przed startem. Ja z uporem maniaka walczyłem o trzykrotne przejście żółtej pławy, która okazała się potem pławą podejściową GS, a rozprowadzająca była jakieś 400 metrów wyżej. Tomek zorientował się szybciej, pognał lewym w pełne morze i zmieścił się za pierwszym razem. Odskoczył mi na około 4 minut. Po męczącej dwukilometrowej halsówce minąłem górną boję. Zajęło mi to około 20 minut.
Jak pomyślałem, że od Gdańska do gdyńskiej pławy G2 jest około 12km na wiatr to nie dawałem sobie szans na ukończenie regat w takich warunkach. Wyszedłem z założenia, że spływam byle jak do Sopotu lub Gdańska. Tam kończę błękitną przygodę, schodzę na plażę, zwijam latawiec w trapez, biorę deskę pod łapę i zaiwaniam na kolejkę, by wrócić do Gdyni. Reszta ekipy miała chyba taki sam plan. Piotr jechał jakieś 3 minuty za mną, bo przebijał się przez flotę a Maks musiał być około 10 minut dalej. Na pewno wystartował ostatni, ale widząc nasze błędy szybko odrabiał straty. Jazda w dół do bramki przy molo w Sopocie nie przypominała normalnego downwindu. Była to głównie próba sił, by utrzymać latawiec w powietrzu.
Największy kryzys przechodziliśmy tuż przed sopockim molem. Wiatr offshore zdychał nawet chyba do 4 węzłów i spadaliśmy z desek. Będąc przy samym molo poczułem pozytywne zmiany. Pojawiło się słońce, zniknęła mgiełka i wiatr wyraźnie zaczął się wzmacniać. Przeszedłem bramkę, zrobiłem zwrot na lewy hals i w tym momencie włączył się drugi wiatrowy bieg. W końcu mogłem płynąć komfortowo w ślizgu przy „potężnych” 8 węzłach.
Z nieukrywaną przyjemnością przeciąłem akwen ekipy Sopockiego Klubu Żeglarskiego, gdzie około 20 windsurferów spławikowało po kwadracie. Ich zdziwione miny widzące mnie w ślizgu to kolejne bezcenne doświadczenie.
Z każdą minutą było coraz lepiej z wiatrem. Tomek mijał już Gdańsk. Maks chyba dogonił Piotra za moimi plecami a ja cisnąłem coraz szybciej na południe wyprzedzając z dziecinną łatwością flotę. Tuż przed wejściem do portu w Gdańsku miałem przed sobą tylko 6-7 katamaranów, jednego kadłubowca, Tomka oraz prom Polferries „Baltivia”, który na moim lewym halsie sunął torem wodnym do Gdańska. Niestety mój namiar na prom nie zmieniał się, a odległość miedzy nami malała szybko. Będąc kapitanem podobnego statku wiedziałem, że prom nie może zboczyć z podejściowego kursu i wyobrażałem sobie rzucane mięcho na mostku. Na prawym halsie pasażera banda oszołomów na żaglach zapierdziala pod dziób i w odległości 100 metrów od statku owija się dookoła boi a do tego jakiś kitesurfer, który ma 40 metrów linek może zahaczyć o skrzydło mostku. Niestety znakiem dolnym w zawodach była boja N7 stanowiąca system wytyczający tor wodny. Niezbyt szczęśliwy pomysł dla regat żeglarskich. Nie bez powodu oficerowie określają żeglarzy wszystko mówiącym skrótem W.A.F.I. Nie chcąc być jednym z WAFIs i pokazywać logo mojej Cabrinhy z odległości pozwalającej na odczytanie numerów fabrycznych latawca - zrobiłem w tył zwrot, poczekałem, aż „Baltivia” przepłynie pławę N7 i dopiero za jej rufą minąłem dolny znak. Straciłem kolejne 4-5 minut.
Wiatr miał już dobre 12 węzłów, więc wiedziałem, że nie będę musiał towarzyszyć promowi w drodze do portu, by zakończyć tam te regaty. Pełen entuzjazmu i wiary, że wszyscy dopłyniemy do Gdyni, pognałem jak ostatni tępak lewym halsem w morze. Rzekłbym jakieś dwa kilometry. Kolejny poważny błąd. Zrobiłem zwrot i jechałem w stronę Sopotu. Problem polegał na tym, że widoczność nie była jeszcze bardzo dobra a ja nie znając topografii wybrzeża gnałem ostro na wiatr. Powoli zbliżając się do brzegu zdałem sobie z tego sprawę, że jestem już na wysokości Sopotu i aby minąć bramkę musiałem jechać pełną połówką w stronę mola. Masakra – czyli straciłem następne 10 minut. Po drodze do bramki minąłem riba Janusza i upewniłem się, że jadę we właściwym kierunku. Na bramce doszło do kolizji pomiędzy małym katamaranem a sporym dwumasztowcem. Janusz ma to nagrane na kamerze ale nie zorientował się co się dzieje za moimi plecami i kręcił mój zwrot, przejście przez bramkę i dalszą jazdę na lewym halsie. Kolizja była spektakularna, bo doszło do szczepienia się dwóch jachtów na przeciwnym halsach. Kątem oka widziałem dziób katamarana pikującego w powietrze i załogę turlającą się po pokładzie a wszystko to spotęgowane było łomotem strzelającego osprzętu i „życzliwej” wymiany pozdrowień załóg. Co ciekawe nie słyszałem najważniejszego słowa: protest. Wszystko to działo się około 40 metrów ode mnie ale niestety nie mogłem obejrzeć tego przedstawienia do końca, bo skupiłem się na minięciu bramki. Potem była tylko już jazda w górę oraz trzeźwa ocena sytuacji dookoła mnie.
Tomek był wyraźnie pierwszy (jakieś 10 minut przede mną), potem około sześć katamaranów i jeden jednokadłubowiec RC44 Mag Racing POL 44. Za mną parę kolejnych katamaranów i fantastyczny Maks, który przebił się o około 70 miejsc i był dwa miejsca za mną. Do mnie zostało mu już chyba tylko 5 minut. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że walczymy o czołowe miejsca. Niestety idąc na wiatr wszystkie jednostki płynęły podobnie ostro i szybko. Nikt nie zbliżał się do lądu bliżej niż kilometr, bo wiatr był nieprzewidywalny podczas jazdy w dół i logicznym było myśleć, że jest nadal podobnie. Tymczasem w ciągu ostatniej godziny wiatr odkręcił jakieś 30 stopni do prawie N i nabrał mocy. Momentami mieliśmy nawet dobre 16 węzłów.
Wiedząc, że odcinek od górnej boi do mety jest krótki myślałem, że nie miałem szans na przegonienie paru kolejnych jachtów. Wykombinowałem sobie, że podpłynę pod klifowy ląd, stracę sporo na prawym halsie, bo wiatr tam był wzdłuż brzegu czyli NWbN ale wówczas pogonię jednym lewym halsem na górny znak. Nie pomyliłem się i zyskałem lekko licząc dwie minuty do Mag Racingu. Byłem z siebie bardzo dumny i wierzyłem, że lada moment wyskoczę przed niego.
Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że prowadzący cały czas Tomek zaczął kluczyć na wysokości południowego wejścia do Gdyni i robił niezrozumiałe dla mnie ruchy. Dalej zauważyłem, że Mag Racing i inne katamarany prują nadal lewym daleko w stronę Helu. What the ****?! Gdzie jest w końcu ta pława G2?!!! Przecież miała być zaraz przy gdyńskich główkach! Tomek stracił kupę minut zanim zdał sobie sprawę, że G2 to nie żółta boja przy południowych główkach tylko jakaś inna czerwona przy główkach północnych. To był decydujący błąd. A ja już oczami wyobraźni widziałem nazwisko Tomek Janiak wyhaftowane złotą nitką na 60 letniej Błękitnej Wstędze. Karygodny błąd wykorzystał Jacek Noetzel na katamaranie klasy A-Cat i to jego nazwisko po raz drugi zostało wpisane na Wstęgę. Zanim sam zrozumiałem jak ułożony jest górny znak straciłem około minuty na właściwe jego minięcie. Udało się. Teraz tylko w dół.
Przede mną płynął jeden dwuosobowy katamaran (300m) i Mag Racing z ośmioosobową załogą (400m). Do mety prawie 4 kilometry półwiatrem. Myślałem: „nie ma bata – są moi”. Rozpocząłem pościg. Wynik było łatwo przewidzieć – nie ma żadnej innej klasy, która szybciej i pełniej chodziłaby niż kite racing. W połowie odcinka na metę minąłem dwójkę na katamaranie. Został mi tylko węglowy tytan z kevalrowymi żaglami. Żaden problem go minąć ale pojawiła się zagwozdka z której strony to zrobić. Byłem jakieś 7 metrów nad nim. Chcąc utrzymać prędkość nie mogłem sobie pozwolić na podniesienie tak wysoko linek. Zdecydowałem minąć go po zawietrznej – jakieś 17,5 milimetra od jego burty. Wszedłem mu pod dziób i od razu spiąłem pośladki, łydki, bicki inne mięchy, by wycisnąć z burty ostatnie soki pozwalające iść maksymalnie na wiatr. Wiedziałem, że wiatr przy porcie jest bardzo niestabilny i na pewno zmienia kierunek o około 20 stopni. Po angielsku nazywa się to zjawisko backing’iem. Ryzyk-fizyk. Do mety 200 metrów. Minąłem południowy falochron jakieś 20 metrów na południe. Czułem, że nie jest dobrze i nie pomogły szamańskie zaklęcia o silniejszy wiatr – przejechałem dolny znak mety jakieś 3 metry. Nie trafiłem na metę!!! Aaaah! Zwrot. Halsówka 100 metrów. Zyskałem tylko parę metrów. Zwrot przed Mag Racing i znowu nie trafiłem na metę. On trafił. Płacz. Spadam z 6 pozycji. Zwrot. Lewy hals. Wiatr zignorował mnie zupełnie. Dwójka na katamaranie przekroczyła linię mety. Jestem już ósmy. Nagle usłyszałem, nawet nie wiem skąd: „Mareeeek daaaawaj!”. To Niebrzydki wraz z Januszem i Michałem darli się z pontonu. Dodali mi cugu i ochoty na trzeci powrót pod betonowy falochron. Tam zrobiłem zwrot. Nie ma wiatru. Spadłem z deski i zostawiłem ją za plecami. Ale siara! Zdryfowałem cenne 5 metrów. Myślałem, że robię największą wiochę dnia. Dwie godziny jazdy i po raz trzeci nie mogłem wpłynąć na metę będąc od niej raptem 3 metry. Na oczach funfli, kibiców, turystów, sędziów. Wydawało mi się, że patrzy cała marina, cały Skwer, więc zacisnąłem zęby i czekałem na 8 węzłowy szkwał. Jest. Odpalam i jadę w stronę mety. 200, 100, 50, 40, 30, 20 metrów i ....kutfa nadal nie wiem czy się zmieszczę. Podniosłem linki niemalże do zenitu, tracąc prędkość. Muszę się zmieścić. A niech się dzieje co chce. Wyłączyłem mózg. Linki minęły znak szczytowy 6 metrowej pławy w odległości 7 centymetrów a ja przepłynąłem nad nią chyba ze 2 metry. Przekroczyłem metę! Tym razem oczy zalewają mi się łzami szczęścia. Radość. Duma. Ulga. Szczęście. 2 godziny 18 minut.
Ósme miejsce w generalce i drugi w kategorii D czyli nomen omen „obiektów napędzanych wiatrem”.
Niemożliwe okazało możliwe. Janusz podpływa do mnie i chce mnie ściągnąć na Skwer. Mój mózg nadal zostaje w trybie off-line. Mówię mu, że dopłynę do plaży w Gdyni pod wiatr. Po dwóch próbach włącza mi się pierwsza szara komórka, która podpowiada: „Marku daj sobie siana”. Sekundę później zrzucam latawiec na wodę a Janusz z synem wciągają mnie na ponton. Zwijanie linek, latawca i pięć minut później jestem pod Drabinką Chwały. Tam przybijam szczerą pionę z Tomkiem i resztą rejsiarzy. Niebrzydki tryska humorem a reszta cieszy się troszkę inaczej. W eterze czuć żal, że nie odważyli się na skok z falochronu trzy godziny wcześniej....
Parę minut później widzimy Maksa mijającego falochron i podobnie jak ja przestrzelającego metę. Powtarza się podobny scenariusz, który kosztuje Maksa utratę 10 pozycji. Kończy za drugim podejściem i jest na jedenastym miejscu. Zaraz za nim płynie ostatni kajciarz – Piotr. Mija falochron o parę metrów za nisko i o tyle nie trafia na metę. Zaczyna sie ponowna walka o trzy metry, by wśliznąć się na finish. Osobiście wiem co dzieje się w jego myślach. Walka o każdy centymetr kosztuje go kolejnym spadkiem w rankingu. Mijają go kolejne jachty wraz z Ćmą Michała, który należał do faworytów. Wiatr zdycha. Piotrkowi spada latawiec do wody. Dramat. Podpływa do niego ponton sędziów z ofertą pomocy w restarcie latawca co by oznaczało dla Piotra dyskwalifikację. Słyszą jednoznaczną odpowiedź walecznego trenera kadry narodowej Lasera. My drzemy gardła na falochronie Skweru. Turyści dookoła nie wiedzą o co to zamieszanie. Piotr tego nie słyszy. Szczerze dajemy mu marne szanse widząc co się dzieje z wiatrem. Ponownie się mylimy. Udaje mu się postawić latawiec o własnych siłach. Piotr Wojewski przekracza metę jako 24 zawodnik po około trzech godzinach walki na Zatoce. Janusz zbiera ostatniego kajciarza z basenu przy marinie i świętujemy z całą ekipą sukces ukończenia tych regat.
Potem gorączkowo analizujemy cały wyścig i zdajemy sobie tak naprawdę sprawę z błędów jakie popełniliśmy. Największym z nich to był fakt nieznajomości pozycji i wyglądu górnego znaku czyli feralnej pławy G2. Gdyby Tomek wiedział, wówczas nie straciłby na sekundę prowadzenia. Gdybyśmy wystartowali wszyscy razem lewym halsem przy brzegowej boi, wówczas pierwsze cztery miejsca byłyby kajciarzy. Gdybać mogę dalej lecz niczego to nie zmieni. Zobaczymy co wyjdzie z naszego gdybania za rok. Na pewno pojawimy się tyle, że już z doświadczeniem i znajomością wyglądu bojek. Tak sobie gdybaliśmy, robiliśmy pamiątkowe zdjęcia, suszyliśmy i zwijaliśmy sprzęt, wszamaliśmy jakiś obiadek i obserwowaliśmy kolejne jachty wpływające na metę. Potem była kawka, wypoczynek a kolejne jednostki mozolnie wpływały do mariny. O 1800 zebraliśmy się w jacht klubie, gdzie zrobiło się tłoczno. Była kiełbacha, było piwko. Integracja na całego. Kolejne jachty przekraczały metę. Zgodnie z tradycją linia mety została zamknięta w momencie zapalenia się czerwonej latarni na południowej główce. Ostatni jacht, który zmieścił się przed zamknięciem otrzymał wyróżnienie specjalne w postaci... czerwonej latarni nawigacyjnej.
Ceremonia zakończenia odbyła się w hangarze klubu. Byli goście, politycy, władze, szantowa kapela. Przez nieporozumienie organizatorów kategoria D „obiekty napędzane wiatrem” została pominięta i w ten sposób Tomek nie został wywołany przed tłum. Mamy jakiegoś pecha w tym sezonie. Na każdej ceremonii zakończenia w jakiej bierzemy udział dochodzi do niesmacznych sytuacji. Począwszy od Tajlandii w lutym, poprzez przystanki PKRA, mistrzostwa świata, a kończąc na mistrzostwach Polski w sierpniu. Dobrze, że nie było z nami Papy Daktiego, bo chyba puściłby ten klub z dymem tej samej nocy.
Następnego dnia spotkałem się z kierownikiem klubu Kazimierzem Domalewskim, który bił się w piersi i wyjaśnił przyczynę tego nieporozumienia. Przekazał mi nagrodę i dyplom dla Tomka. Bardzo pozytywnie wyrażał się o naszym udziale i szczerze przyznał, że nie spodziewał się takiego profesjonalizmu z naszej strony. Żadnego splątania, żadnego protestu mimo tego, że przepływaliśmy z centymetrowymi zapasami w gąszczu prawie 100 jachtów. Rozwialiśmy ich obawy i za rok będziemy mile widziani. Myślę, że nie tylko kierownik klubu zmienił zdanie ale również cała brać żeglarska z jaką mieliśmy przyjemność rywalizować. Dziękuję im wszystkim za fantastyczne i niespotykane dla mnie doznania. Radocha przybijania piątek, wymiany pozdrowień przed startem zostanie dla mnie niezapomnianym przeżyciem.
Główne podziękowania należą się Tomkowi Janiakowi. To on nas zmobilizował, zebrał, przećwiczył dzień wcześniej, uzgadniał szczegóły naszego występu z klubem Stal, koordynował i współorganizował asekurację. Gdyby nie on na pewno nie bylibyśmy tak przygotowani.
Następne słowa uznania i podziękowania kieruję do Janusza Korchowa i jego syna Michała. Poświęcili dwa dni dla rejsiarzy w czasie których przygotowali swojego riba, przytargali go do mariny, wodowali, pomagali przy zejściu i wyjściu z wody, spędzili z nami całe regaty na Zatoce, kręcili materiały video. Bez ich obecności nikt nie odważyłby się dokonać skoku z falochronu.
Podobne słowa uznania kieruję do Sofiji Eckermann i Adama Sengera, którzy stanowili obsadę drugiego riba.
Dziękuję również pozostałym rejsiarzom, którzy pojawili się na Skwerze. Andrzej Ożóg zdecydował się ruszyć z Gliwic o 1900 poprzedniego dnia. Dojechał do Gdyni o czwartej nad ranem i cztery godziny później był już na nogach – raczej w niezbyt optymistycznej formie, która chyba udzieliła się niezdecydowanym.
Dziękuję również Maksowi i Mirkowi za przygarnięcie mnie na dwie nocki w ich kamperze.
Podczas tamtego weekendu zebraliśmy sporo doświadczenia, które wykorzystamy w przyszłorocznych regatach. Coś mi podpowiada, że 61 regaty o Błękitną Wstęgę będą zdominowane przez kajciarzy. Mam również nadzieję, że kajciarze rozważający swój udział skontaktują się najpierw z nami w celu wyjaśnienia zasad udzielania asekuracji, zachowania podczas startu, wyglądu trasy. Nawoływanie do pospolitego ruszenia nawet przy sprzyjających warunkach to całkowity brak odpowiedzialności i dyskredytacja kitesurfingu.
Tekst: Marek Rowiński
Zdjęcia: Michał Korchow, Tomek Janiak, Marek Rowiński.
Zdjęcia z wody: Agnieszka Walulik http://www.agnieszkawalulik.pl/
Poza tym kolejne zdjęcia i video relacje na stronie klubu: http://ykstal.org.pl
Film zmontowany przez Radka Szamszura: http://vimeo.com/30031456
Oficjalna video relacja z regat: http://trojmiasto.tv/Regaty-Blekitna-Wstega-2177.html
« poprzednia | następna » |
---|