Polskie Stowarzyszenie Kiteboardingu

  • Zwiększ rozmiar czcionki
  • Domyślny  rozmiar czcionki
  • Zmniejsz rozmiar czcionki
Start Zawody Relacje Wietnam - relacja jakiej jeszcze nie było

Wietnam - relacja jakiej jeszcze nie było

Drukuj PDF

Zapraszam do relacji jakiej jeszcze nie było na łamach tej strony.

Od dziś przez parę najbliższych tygodni relacja będzie się rozrastała o kolejne epizody poparte komentarzem i zdjęciami. Filmiki będą montowane przez Maksa Żakowskiego, Radka Szamszura i przeze mnie. Mamy mnóstwo materiału video po trzech tygodniach treningu w Wietnamie i byłoby stratą umieścić wszystko w jednym filmiku. Poza tym nie wiem jak bardzo musielibyśmy spłaszczyć taki materiał w paru minutach video.

Każdy epizod zostanie rozdzielony w tej relacji zdjęciem-panoramą.

Na dobry początek zaczynamy od zajawki przypominającej ruch uliczny Sajgonu:

Dim lights Embed Embed this video on your site

Czy udało się ujechać Lotus Lake?
Jak wyglądał naprawdę wave i racing?
Czy uwolniliśmy małpkę?
Kto wygrał regaty racing o puchar "Kulawego"?
Jak dorobiłem się kilkunastu szwów na paluchu i głowie?
Czemu Junior ma tak mało ujęć freestyle?
Czemu w 15 minut zakończyło się oficjalne powitanie Chińskiego Nowego Roku?

To wszystko w nadchodzących tygodniach.
Jak to się mówi po polsku? Już wiem - zostańcie dostrojeni...

W celach archiwizacji rozsypanych po necie wątków będę również dodawał linki związane z naszym wyjazdem:

Pierwszy tydzień - relacja: http://pskite.pl/index.php/zawody/relacje/95-wielowymiarowy-wietnam-relacja-z-pierwszego-tygodnia.html

Wątek Juniora na Kiteforum.pl http://www.kiteforum.pl/forum/viewtopic.php?f=1&t=44276

Blog Kiteteamu z wpisami Juniora: http://kiteteam.wordpress.com/

Blog RRD.it i relacja Tomka: http://insidertrrding.blogspot.com/2012/02/kiteracing-kitewave-camp-vietnam-2012.html

Film Maksa z pierwszego tygodnia:

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

                                                           Epizod 1: "Zmuszono nas do racingu..."

Serial „W jak Wietnam” zaczynam epizodem pokazującym zmagania rejsiarzy.

Racing był głównym celem tego zimowego wyjazdu. Założenia mieliśmy bojowe nastawiając się na testy sprzętu i „wystukanie” godzin potrzebnych do zgrania się z nowymi deskami, barami, latawcami. Niestety producenci desek, obawiając się konkurencji, „robili” wszystko, aby opóźnić premiery swoich cudów i w efekcie polecieliśmy ze starymi deskami. Jako jedyny miałem ze sobą prototyp pierwszej deski race od polskiego producenta. SU-2 nie chce zostawać w tyle widząc potencjał rozwijającej się dyscypliny.

Będąc juz na spocie wstępne wrażenia obiecywały harówkę przez 3 tygodnie. Jednak po pierwszym halsie wiedzieliśmy, że mamy poważny problem w postaci wszechobecnych rybackich sieci. Całe wybrzeże, raptem 200-300 metrów od przyboju, zostało zablokowane pajęczyną linek. Dla naszych stateczników była to zapora nie do przejścia. Przez parę dni szukaliśmy bezpiecznego przejścia przez to „pole minowe”. Zjechaliśmy wybrzeże w lewo i prawo. Nici z poszukiwań. Nie mieliśmy wyjścia. Postanowiliśmy zostać mistrzami świata pływania racingu w przyboju, upwind na prawym halsie i downwind na przeciwnym :)

Jednakże przez pierwsze dni nie chcieliśmy marnować dobrych warunków wave, więc deski race czekały na swoje warunki. Chyba piątego dnia rozciąłem sobie palucha stopy i zrobiłem małą punkcję w tylnej części czaszki. 7 szwów na stopie i 4 na głowie wykluczyły mnie na kolejne 5 dni z pływania. W tym czasie Tomek i Maks „przykładali się” na dwóch treningach dziennie. Do tego budowali materiał na GoPro a ja kręciłem ich z brzegu.

W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że jedynym miejscem w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nadające się do racingu jest w centrum Mui Ne między klubem żeglarskim a szkołą C2Sky. W sumie jest to pas szerokości około 1,5 km. Także jak ktoś jedzie tylko na racing do Wietnamu powinien pamiętać, że jest tam niewiele nadających się miejsc.

Do końca wyjazdu zostaliśmy lojalni naszemu spotowi i nie ruszaliśmy się ze sprzętem race sprzed hotelu. Przyzwyczailiśmy się. Ja wróciłem na wodę ale nie czułem się komfortowo ze szwami na stopie i głowie. Tym samym nie stanowiłem konkurencji dla Maksa i Tomka. Ale to się zmieni wraz z topniejącym w Polsce lodem ;)
Dla urozmaicenia codziennej rutyny zrobiliśmy regaty o puchar "Kulawego" dla debiutantów w racingu czyli Marka Juniora i Mirka Węgielnika. Była andrenalina jak i zabawa po pachy. Więcej o tym za tydzień...

Podsumowując napiszę, że mimo sporego ograniczenia potrzebnej nam przestrzeni zaliczamy Wietnam do rejsingowo udanych zgrupowań.

Poniżej film oraz fotki. Miłego oglądania i zostańcie dostrojeni. Ciekawy jestem jak podaba się Wam podkład muzyczny. Kolejny epizod dotyczący wave już się renduje...

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                     Epizod 3: "Fale dla ludu"

„Fale dla ludu” jest filmikiem przygotowanym przez Maksa Żakowskiego. Ja skreślam parę słów dedykowanych pływaniu na wietnamskiej fali.

Długo nam zajęło podjąć decyzje o wyborze miejsca na zimowe zgrupowanie. Wybór skomplikował się przez zmiany w kalendarzu Kite Tour Asia. Oryginalny plan zakładał wyjazd w miejsce, gdzie będzie rozgrywany przystanek KTA. Miała by to być powtórka z sukcesów Polaków z zeszłorocznego wypadu do Tajlandii. Pierwsze plany organizatorów azjatyckiego cyklu zapowiadały właśnie Wietnam w styczniu. W grudniu okazało się, że przystanek wietnamski zostanie zastąpiony zawodami na Filipinach. Kicha, bo na Boracay nie ma fal. Mieliśmy do wyboru: grad nagród na KTA i pływanie po czopowatej płaskiej wodzie na Boracay przez 3 tygodnie lub niepowiększone szafki z trofeami i pływanie po czopowatej fali Mui Ne.
Decyzja była jednomyślna – kiteboarding to nie tylko racing czy freestyle. Uderzamy również w fale.
Po wykańczającej podróży z Europy trwającej milion lat świetlnych wylądowaliśmy późnym popołudniem na miejscu. Jedno spojrzenie na spot przez hotelowe ogrodzenie i widok dwu metrowych fal pozwolił natychmiast zapomnieć o podróżnych bólach i różnicy czasowej.

Dim lights Embed Embed this video on your site

Przez kolejne 6 dni w większości pływaliśmy wave robiąc sobie małe przerwy na racing, oldschool. Chyba trzeciego dnia mieliśmy najwyższą falę, która dochodziła do 3 metrów wysokości. Nie mamy ujęć z tamtego dnia, bo każdy myślał o wykorzystaniu takich warunków a nie o kręceniu czy robieniu zdjęć.  Kolejnego każdego dnia fala zmniejszała się o stopę wysokości dochodząc do swojego minimum około 1 metra. Mimo tego nadal można było sobie poćwiczyć nowe elementy jazdy na fali. Tomek szybko wszedł na poziom pływania w wypięciu i dzięki temu na lewym halsie zawijał po 5-7 razy na jednej fali. Maks opanował idealnie sztagi i zaczął pływać unhooked, Mirek szlifował jazdę bezstrapową, Junior czaił się ze swoim freestylem a ja skupiłem się na skokach bez grabów na desce bezstrapowej.
Ogólnie warunki wave były wymagające co wynikało z kierunku wiatru i fali. Mieliśmy zawsze prawie pełny onshore . Ukształtowanie dna dawało dwa przyboje. Fala nie załamywała się regularnie. Trzeba było nieźle zgrać się z akwenem, aby zakręcić 3 razy na wpięciu. Zwykle był to jeden buttom turn zakończony cut-backiem lub off-the-lipem.
Po paru dniach ciut lepsze fale odkryliśmy jakieś 2-3 km na południe przy francuskiej szkółce No-Mad. Nielicznym plusem wiatru onshore było szybkie przemieszczanie się wzdłuż wybrzeża. Dzięki temu windowaliśmy się na „francuską” falę w kilkanaście minut. Oczywiście nikomu nie chciało się zabierać kamery, aby skręcić ujęcia z tamtego spotu. Oczywiście teraz żałujemy tego. Pływaliśmy wave praktycznie każdego dnia – to tak jakby w Polsce zaliczyć 2 sezony wave. Nie dziwi, że wszyscy zrobili duży krok na przód.
Ja rozwijałem się tylko do 5 dnia, kiedy zaliczyłem jazdę na klipie obok. Niewiarygodne że tak lekkie uderzenie deski może zakończyć się szyciem łepetyny.

Różnie można oceniać warunki wave w Mui Ne. W skali 0-10 Tomek dał im 7 a może nawet 8,  Maks bodajże 6 a ja oceniłem tylko na 4. Osobiście nie lubię onshore, bo nie potrafię jeszcze komfortowo zastosować jazdy na wypięciu w takich warunkach i dużo traci się wysokości rzeźbiąc długie bottom turny. Poza tym gubiąc deskę zwykle kończy się to bodydragowaniem do samego brzegu.
Co do jednego byliśmy zgodni – to jeden z nielicznych znanych nam spotów, gdzie nie trzeba dojeżdżać. Mieliśmy fale na wyciągnięcie ręki. To tak jakby będąc na nartach zamieszkać w wypasionym domku na stoku.

 

 

A jak wyglądały te same fale w oczach Maksa? Prosze bardzo - oto jego relacja:

Podczas całego pobytu w Wietnamie chyba najwięcej czasu spędziłem na falach. Pływając rejs, po trzech godzinach treningu byłem zupełnie bez sił i chęci na dalszy pobyt na wodzie.
Jednak kiedy były odpowiednie warunki do wave’u potrafiłem spędzić na wodzie nawet 4 godziny bez przerwy!

Wietnamskie fale zrobiły na mnie ogromne wrażenie na samym początku wyjazdu, wtedy też miałem największą ochotę na nich pływać i najwięcej czasu spędzałem na wodzie.
Ciężko mi jest oceniać warunki panujące na spocie w Malibu, ponieważ było to drugie miejsce, w którym pływałem wave. W zeszłym sezonie zaliczyłem parę sesji na Bałtyku.
Tak więc wybierając między naszym zimnym morzem, a ciepłymi wietnamskimi wodami, zdecydowanie jestem za tą drugą opcją.
Wiatr był prawie zawsze, z kierunku side-on shore, który nie przypadł do gustu Markowi Sr i Tomkowi. Mi natomiast to odpowiadało.
Tomek przekonał nas, abyśmy uczyli się pływać na wypięciu. Na początku uważałem to za niewykonalne, ale z każdą falą sprawiało mi to coraz więcej frajdy.

Po wypięciu i złapaniu dobrej fali, zupełnie zapominałem o latawcu, trzymałem go jedną ręką, w jednej pozycji i skupiałem się na ujeżdżaniu fali.
Marek natomiast namawiał nas do trenowania skoków strapless. Po jego kontuzji związanej właśnie ze skokami, stwierdziłem, że naukę odłożę na później ;)
Z każdym mijającym dniem fale malały, a razem z nimi moja ochota do pływania kitewave’u. Po pierwszych 6 dniach, pływania na falach praktycznie non stop, zaczęliśmy treningi rejsu.

Zapraszamy na "Fale dla ludu"

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Epizod 2: "Regaty u Kulawego"

Teraz kolej na nietypowy epizod. Opowieść będzie o dwóch nietypowych śmiałkach próbujących swoich sił w zupełnie dla nich nietypowym wymiarze kitesurfingu. Wyścigi racing o pietruszkę czyli puchar „Kulawego”.
Pan Kulawy to ksywka jaką daliśmy właścicielowi najlepszej knajpy w naszej okolicy (jednej z trzech – ta środkowa!).
Pomysłodawcą i zarazem przewodniczącym komisji sędziowskiej był Tomek Janiak. Termin regat padł na pierwszy dzień nowego Chińskiego Roku. Do zawodów mogli zarejestrować się tylko debiutanci. Marek Junior w życiu nie miał deski racing w swoich rękach a Mirek Węgielnik przyznał się, że zgrzeszył wcześniej i próbował stanąć na jednym z tych „pancerników”. Jednak było to jak żegluga podczas wodowania okrętu. Z całą komisją uznaliśmy ich więc za debiutantów.
Założenia były banalnie proste: dwa wyścigi „po śledziu” ze zmianą desek po pierwszym biegu. Odległość między znakami miała około 500m.
Byliśmy niezmiernie ciekawi jak poradzą sobie rejsingowe żółtodzioby ze sprzętem, techniką utrzymania się na desce, zwrotami, nabierającym siły wiatrem, no i przede wszystkim z dużym przybojem. Padły zakłady. W opinii publiki Junior skazany był na porażkę. Większość stawiała na Mirka jako doświadczonego kajciarza, który w bagażu doświadczeń ma nawet przepłynięcie Bałtyku na desce windsurfingowej.
Pierwszy wyścig odbył bez większych emocji i wyglądał raczej na przedbiegi. Natomiast drugi wyścig przyniósł sporo emocji i byliśmy świadkami zaciętej rywalizacji. Kopary nam opadły widząc tak bojowo nastawionych zawodników radzących sobie w niełatwym przyboju. Tomek podsumował to tak: „Jesteśmy świadkami wiekopomnej chwili”.

O tym kto wygrał, komu wrzynał się trapez w „jajka” (niemiłosiernie) i kto miał za krótką rękę przekonajcie się tutaj:

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

 Junior napisał na swoim blogu: Miałem okazję w Wietnamie pierwszy raz spróbować jak się pływa na tych szatańskich rejsówkach. W sumie było bardzo śmiesznie. W życiu bym się nie spodziewał, że to takie trudne jest.

 


Epizod 4 "Tylko dla zawodowców"

My wróciliśmy do Polski po 3 tygodniach a Marek Junior pozostał w Wietnamie by powalczyć w pucharze Azji Kiteboard Tour Asia KTA, który miał przystanek w Mui Ne w połowie lutego.
Marek klepnął drugie miejsce. Gratulacje Smile
Tutaj jest oficjalna relacja ze strony KTA:

http://kiteboardtour.asia/recent-news/kta-vietnam-c2sky-freestyle-raid-final.html

oraz ich filmik podsumowujący wietnamski przystanek:

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

 

 

 

 

 

 

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

                                                         Epizod 5 "Jeziorowa Pani czyli Lotus Lake"

Epizod na ten tydzień ma numer 5 i opowiada o wycieczce do tajemniczego jeziora w pobliskich okolicach Mui Ne. Przed wyjazdem tradycyjnie analizowałem zdjęcia z Google Earth wietnamskiego wybrzeża w celu znalezienia najlepszych spotów wave i  freestyle. Jadąc wzdłuż plaż na północ natknąłem się na jeziora odległe raptem 1,5km od morza. Leżą one na skraju rozległych piaszczystych wydm. Od razu skojarzyły mi się one z brazylijskimi lagunami w okolicach Paracuru. Liczyłem na zrobienie fajnej sesji video na wodzie i piachu mimo tego, że spodziewałem się szarpanego wiatru wiejącego przez wysokie wydmy.
W międzyczasie zebrałem trochę info o tych jeziorach. Nie było to proste jak mi się wydawało. Niewiele pisano o tym by ktoś tam pływał na kajcie. Obok podstawowych danych o słodkiej i bardzo czystej wodzie, głębokości do 19m, natknąłem się na informacje, że w jeziorach żyły krokodyle. Ostatni egzemplarz wybito pod koniec lat osiemdziesiątych. Nic nie dowiedziałem się o innych „żyjątkach”. Natomiast sporo pisano o największym jeziorze położonym tuż przy białych wydmach. Potocznie nazywa je się Lotus Lake, bo jego brzegi porośnięte jest pięknymi liliami wodnymi. Oficjalne nazwy tych jezior to Bau Ong (Pan  Jezioro), Bau Ba (Lotus Lake) (Pani Jeziorowa) i Bau Xoai (Jezioro Mangowe). Aha, jeszcze jedno. Okolica Białych Wydm uważana jest za najbardziej suchy rejon południowo-wschodniej Azji z marginalnymi opadami deszczu.
Będąc już na miejscu wybrałem się najpierw z rodziną na rekonesans. Objechaliśmy jeziora a Junior przyczaił się na szczycie wydm i obserwował wiatr. Tamtego dnia była słoneczna pogoda, było sucho i upalnie. Wiał porywisty wiatr dochodzący tak do 18kts. Nie zauważyliśmy nikogo pływającego wpław. Brzegi jeziora faktycznie były porośnięte niekwitnącymi o tej porze liliami. Dowiedzieliśmy się, że pływanie pomiędzy kwiatami może być niebezpieczne ze względu na łodygi oplątujące kończyny. Ponoć utopiło się w ten sposób parę osób (szczególnie dzieci). Dookoła brzegu nie było rozsądnego zejścia do wody z miejscem na rozłożenie latawca. Jedyną opcją wydawało się miejsce pod wydmami wlewającymi się do Pani Jeziorowej. Z takimi wiadomościami fort-poczty wróciliśmy do hotelu i namówiliśmy całą ekipę na wspólny wypad ze sprzętem KS.

Po paru dniach pływania przed hotelem dojrzeliśmy do wycieczki na Lotus Lake. Ekipa powiększyła się trochę. Dołączył do nas Daniel "Kaszub" z Małego Morza wraz ze swoją dziewczyną, Borian z SurfPointu oraz Paweł i Ola z „Pogo”. Wyjechaliśmy przy pełnej słonecznej lampie i wyraźnie rosnącej sile wiatru. Dojeżdżając do jeziora błękitne niebo zaciągnęło się szarymi chmurami, wiatr siadł i zaczęło kropić. Co za szczęście? Szykować się tyle dni i wybrać akurat ten z opadami deszczu w najbardziej suchym obszarze tej części Azji. Jako zadośćuczynienie pojawiła się tęcza, która dodała trochę kolorytu do burych ujęć video.
Wszyscy mieli niemrawe miny, bo wiatr był marginalny a rzadkie szkwały dochodziły do może 15kts. Wejść czy nie? Pierwszy pękł Daniel. Nadmuchał swoją 9-tkę i wskoczył do wody. Pamiętacie ujęcie z czołówki z pojawiającym się tytułem kolejnych epizodów? To właśnie Daniel oddalający się w siną dal i szukający tam silniejszego wiatru po drugiej stronie jeziora. Bezskutecznie. Jego latawiec spadł do wody, gdy był po środku jeziora. Potem obserwowaliśmy go przez teleobiektywy jak zwijał linki na bar, dopłynął do latawca i z uporem typowego Kaszuba zaiwaniał z takim zestawem pod wiatr na prawy brzeg. 15 minut popływał na Jeziorowej Pani a potem pół godziny uprawiał ekstremalne pływanie wpław. W międzyczasie chmury przerzedziły się i wiatr jakby się wzmocnił. Maks, Marek i Tomek czuli to w swoich latawcach podczas uprawiania nowej dyscypliny czyli dunekitingu. Maks wskoczył drugi na wodę a potem Marek. Tomek miał cały czas wątpliwości i zwlekał z decyzją.
Chłopaki popływali chwilę ale nie było widać, żeby byli zadowoleni z warunków na wodzie. Udało mi się skręcić parę ładnych widoczków. Wiatr przysiadł Marek szybko spłynął do brzegu a Maks pozostał o tę minutę za długo. Kosztowało go to przepadniętym latawcem i powolnym dryfowaniem na drugi brzeg. W tym samy czasie zza wydm pojawił się Daniel spacerujący wzdłuż brzegu. Opowiedział, że miał poważne problemy z przedarciem się przez gąszcz lilii. Pomogło mu dwóch tubylców. Mirek, słysząc to, pojechał ratować Maksa. Potem okazało się, że Maks nie miałby szans przejść przez pas lilii. Skończyło się na rzucaniu liny i przeciąganiu Maksa do brzegu.
Teraz wiemy, że Lotus Lake to mało interesująca miejscówka z płaską wodą i nie będziemy komukolwiek jej polecać. No chyba że ktoś trafi na lepsze warunki wiatrowe i może liczyć na pomoc kogoś z zewnątrz jak coś pójdzie nie tak.
Wracając z Juniorem złapaliśmy "gumę" i skorzystaliśmy z "autoryzowanego" serwisu skuterów. Ciekawe doświadczenie.

A teraz do rzeczy. Miłego oglądania "Jeziorowej Pani"

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Episod 6: "Spojrzenie z zewnątrz"


Na początek tego tygodnia mamy dla Was filmik przygotowany przez Radka Szamszura. Mam nadzieję, że jego spojrzenie z zewnątrz pozytywnie zakręci czytelników tej długiej relacji na kolejne dni. W ten sposób może przetrwamy ostatnie dni zimowego snu i z dobrymi wibracjami wyjdziemy wszyscy na wodę. Wiosna praktycznie puka do bałtyckich drzwi. Radek nie był z nami w Wietnamie i ciekaw jestem czy spodoba się Wam jego montaż jako osoby nie będącej żywym świadkiem wietnamskiej epopei Wink

Mi się bardzo podoba no i w końcu jest jakaś inna czołówka, uff... Już nie mogłem patrzeć na ten wodospad.

PS. Wietnamskie treningi Juniora pomogły mu na pewno w jego sukcesie podczas KTA w Tajlandii. Marek klepnął 1 miejsce!

http://www.sieplywa.pl/siewie/5494/Marek_Rowinski_wygrywa_CALE_zawody_Pucharu_Azji_KTA_w_Tajlandii 

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
 

 

Episod 7: "Nic o kajcie"

 

Zimę 2012 będę wspominał jako wyjątkowo ciepłą. A to za sprawą trzech tygodni spędzonych w strefie wiecznego ciepła oraz dwóch miesięcy edytowania video z ciepłymi obrazkami. W ten sposób dotrwałem do wiosny. Mam nadzieję, że również wam pomogłem przebrnąć przez krótkie i zimne dni. Wczoraj zegar przesunięto do przodu i słonko zachodzi już około godzinie dwudziestej. Czas zacząć treningi na naszych wodach i przyszykować się do pierwszych regat w Polsce.
Parę zdań o ostatnim odcinku zatytułowanym „Nic o kajcie”. Uznałem, że poprzednie 6 kipiało kitesurfingiem, więc pora na coś odmiennego. Nie zobaczycie tutaj żadnych desek, latawców, spotów, jedynie okolice w jakich przebywaliśmy. Będzie kilka milionów skuterów, sporo ujęć z wycieczki do królewskiego miasta Da Lat, dużo łodzi rybackich, dwie buddyjskie świątynie, kultowy targ w starym Mui Ne, flagi z sierpem i młotem, sylwestrowa choinka jadąca na skuterze, bujany most, domy w stylu Gaudiego, mega Budda, tona storczyków i sporo ujęć z przywitania chińskiego Nowego Roku.

Chciałbym jeszcze umieścić tu kilka zdjęć, gdyż nie wszystko udało się nam uwiecznić na filmie. Na początku wyjazdu świętowaliśmy 18-tkę Maksa. Pewnie mało kto może się pochwalić tym, że w dorosłe życie wkroczył w Wietnamie. Maks zaprosił nas do Lam Tonga, kultowej knajpy w centrum miasta, słynnej z dobrego żarełka, przepysznych soków, niskich cen i widoku na zatokę. Przysmakiem są tam owoce morza, ryby wyławiane z akwarium tuż przed podaniem (moja uciekła kelnerowi na ziemię)  oraz hot pot czyli jedzonko w glinianym dzbanuszku. Wszystko tak pyszne, że nawet przemykający od czasu do czasu szczur nie odstrasza tłumu klientów. A na Maksa urodziny, oprócz naszego teamu przyszli wszyscy Polacy, były życzenia, prezenty, toasty i świetna zabawa.

Drugą imprezę zaliczyliśmy w ichni Nowy Rok. Wiedzieliśmy, że obchodzi się go 21 stycznia ale nie, że świętuje tydzień! Tymczasem w tamtych okolicach Azji Nowy Rok znaczy tyle co dla nas Boże Narodzenie w majówkę wypadającą jak w tym roku. Przez tydzień wszystko jest zamknięte, ceny hoteli są absurdalnie wysokie, tłumy z Sajgonu, okolic i nawet Korei Południowej walą do Mui Ne. Niestety całkiem często to celebrowanie odbywa się przy hektolitrach alkoholu. Jazda na skuterach staje się jeszcze  bardziej ekstremalna a lokalny szpital (polecam miłośnikom horrorów) i prywatna klika doktora Donga (europejskie warunki) mają swoje żniwa. Wiedzieliśmy, że nie możemy używać skuterów. Mimo tego mieliśmy parę opcji. W ostatnim momencie wybraliśmy wyjazd do dwustutysięcznego Phan Thiet. Cudem złapaliśmy taksówkę i w 10 osób wypucowani jak te lale pojechaliśmy na wielkomiejską bibę. Z hotelu zabraliśmy sympatyczną Rosjankę Katję, bo wolała nasze towarzystwo niż własnych kolegów. Około 23 wylądowaliśmy w epicentrum. Takiej ilości skuterów w życiu nie widzieliśmy. Wyglądało to tak jakby cały Wietnam zjechał  oglądać popisy lokalnych gwiazd estrady a potem fajerwerki. Z Mirkiem zostawiłem naszą ekipę z obietnicą, że wracamy zaraz z szampanami. Poszukiwania zajęły nam pół godziny, bo wszystko w okolicy było zamknięte. Nie wiem gdzie i jak znaleźliśmy jakąś dziuplę. Nabyliśmy w pośpiechu butelki wina musującego i worek lodu. Nasze trofea wrzuciliśmy w worek z lodem i pędem ruszyliśmy na główny plac – okazało się, że było do niego raptem 300 metrów. Niestety w ciągu ostatnich minut ulica wypełniła  się kolejnym milionem skuterów. Takiego poligonu dawno nie zaliczyliśmy. Musieliśmy przechodzić, skakać, cisnąć się obok skuterów, po skuterach, przez skutery, pod skuterami. A wszystko w temperaturze prawie 30 stopni i tonach spalin. Byliśmy na haju zanim  spoceni, ale zwycięzcy, parę minut przed dwunastą odnaleźliśmy naszych. Kiedy wskazówka stuknęła północ odpaliliśmy szampany i podziwialiśmy niesamowity  pokaz sztucznych ogni. Nie spodziewaliśmy się aż tak wypasionych fajerwerków. Szczeny  nam opadły wraz z hukiem ostatniego wystrzału. Chwilę potem szukaliśmy ponownie szczęk, bo o godzinie 0018 było dokumentnie po imprezie. Nie tylko zniknęła scena, muzyka, artyści, zwinięto stoiska, stoły, krzesła ale jakimś cudem wyparował kilkudziesięciotysięczny tłum.  
Natomiast w Chiński Nowy Rok celebrowaliśmy urodziny Tomka. Prezentem dla Tomka był specjalnie robiony tort z dedykacją po polsku w wietnamskiej cukierni. Zamiast STO LAT wyszło SOT LAT. A Tomek zaskoczył nas niczym Bilbo Baggins i rozdał  wszystkim prezenty w dniu swoich urodzin. Niestety nikt nie kręcił tamtych chwil. Pozostały tylko zdjęcia, wspomnienia oraz smak serwowanego krokodyla.

Na koniec parę ciekawostek.
Szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, że używanie języka angielskiego do komunikacji jest mniej niż dobrym pomysłem. Całe nasze towarzystwo miało ze mnie polewkę jak słyszeli mój essexowski akcent w zderzeniu z brakiem  znajomości elementarnych słów przez obsługę hotelu. Mistrzem w tej dziedzinie był kelner, który obsługiwał nas codziennie na śniadaniu. Wybór był raczej skromny: kawa, herbata, omlet, zupa i kanapka, w zasadzie kombinacji niewiele, ale złożenie zamówienia zajmowało  sporo czasu. Żałuje, że nic nie nagrywaliśmy - miałbym materiał na kolejne 21 epizodów. Tomek nigdy nie mógł doprosić się zupy wegeteriańskiej mimo tego, że miał nawet napisaną nazwę po wietnamsku. My już zwykle kończyliśmy jeść a on dopiero dostawał swoją porcję,  oczywiście z mięsem. Czasem zamiast jajek ktoś dostał kubek lodu. Generalnie jak ktoś nie był głodny to miał niezły ubaw. Natomiast w knajpie „U Kulawego” naprzeciwko hotelu obsługiwała nas rewelacyjna Lily. Czekało się na zamówienie równie długo, ale jak już się dostało to palce lizać. Na szczęście wszystkie dania były na obrazkach, więc musieliśmy się tylko nauczyć, że herbata w wietnamskim angielskim to lipton a nie tea, woda to aquafina a nie water, a sem sem znaczy to samo. Poza extra jedzeniem codziennie delektowaliśmy się kawą. Podawana jest  w specyficzny sposób będąc zaparzaną w aluminiowych kociołkach stawianych na kubku. Specyficznego smaku dodaje spora ilość słodkiego skondensowanego mleka wlewana przed zaparzeniem.

Koniec ciekawostek a teraz pora na filmik z muzyką, która ładuje pozytywną energią.

Dim lights Embed Embed this video on your site

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

200

 

 

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować.